Trwa sezon truskawkowy. Jedyny w swoim rodzaju – ze świeżymi truskawkami nie da się porównać żadnych przetworów, w których próbujemy przechować ich niepowtarzalny smak. A jednak nie co roku truskawki są smaczne. Sekret tkwi w warunkach atmosferycznych.
Truskawka najbardziej lubi dużo ciepła słonecznego (to od niego staje się czerwona i słodka) i podlanie od czasu do czasu deszczem. Potrzebuje jednego i drugiego, ale nadmiar lub niedomiar jej nie służą. I wcale nie chodzi o to, żeby było po równo – przeciwnie, do osiągnięcia ideału potrzebne są odpowiednie proporcje. Jednak truskawka nie ma wyboru – pije to, co spada z nieba: słońce albo deszcz.
My za to mamy wybór. Możemy wybierać, czym się karmimy. Nie tylko w sensie dosłownym, czy jeść truskawki, czy poczekać na czereśnie. Także w sensie intelektualnym czy duchowym, sami wybieramy, czym się karmimy. I nie chodzi jedynie o rozeznanie, co jest dobre, a co złe – lecz również o proporcje dawkowania tego, co obiektywnie bardzo dobre.
Jeśli wyróżnimy dwa główne składniki: słońce przebywania z Jezusem na modlitwie i wodę łask spływających na nas podczas rekolekcji czy innych duchowych „wydarzeń” – to możemy zauważyć te same zagrożenia i tę samą właściwą „dietę”, jak w przypadku truskawek.
Jest takie niebezpieczeństwo, i wiele osób w nie wpada, żeby skupić się na pragnieniu deszczu. Nie przepuścimy wtedy żadnych rekolekcji, spotkania z charyzmatykiem z zagranicy, Mszy świętej z modlitwą o uzdrowienie i peregrynacji relikwii, odpustu czy czuwania. Pijemy, pijemy i pijemy, opijamy się wręcz łaskami Ducha Świętego. Laboratorium wiary w takiej duszy nie nadąża przyswajać wody, składuje ją więc gdzie bądź; żadne zapasy nie są jednak potrzebne, wciąż bowiem spływa nowa i świeża woda. W końcu zaczyna ona wyciekać – przez zarażanie innych tą postawą, namawianie ich do spędzenia kolejnych godzin w tłumie wiernych. Jednak to cały czas jest tylko woda. Nie ma ona smaku owocu, nie mówiąc już o fermencie wina.
Rozmiękamy od deszczu niewykorzystanych łask.
Zapominamy o przywileju pielęgnowania ich, aby dojrzały z nich owoce. Taplamy się wyłącznie w przyjemności doznawania łask i darów. To nieumiarkowanie może nam poważnie zaszkodzić, bo prowadzi wbrew pozorom do skupienia się na samym sobie, na przyjemności i zadowoleniu z bogatego życia religijnego. Wszystko to jednak pozostaje na zewnątrz nas, nie jest uwewnętrznione, nie staje się moje osobiste.
Duchowość wymaga jeszcze drugiego elementu – przebywania twarzą w Twarz ze słońcem Obecności Boga, w codziennej modlitwie indywidualnej, z uprzywilejowanym miejscem adoracji. To właśnie jest czas, kiedy Jezus może przemienić tę wodę w wino, czas wchłaniania łaski i przetwarzania jej w naszym życiu. Na modlitwie kształtuje się nasza osobowość, przez dziękczynienie, oddanie wszystkiego, a także przez walkę duchową. Czasem największą walkę trzeba stoczyć o to, żeby w ogóle zacząć modlitwę – nawet jeśli się jej bardzo pragnie. Być może to zwycięstwo jest najcenniejsze.
W tej oto modlitwie przyswojone treści i przeżycia mogą zostać uwewnętrznione, stając się osobistym doświadczeniem Miłości. I dopiero na grunt tak przetworzonej łaski spływa Duch Święty, by posłać nas do innych. Wtedy możemy im oddać naprawdę samych siebie, a nie tylko to, co inni nam dali, a co nam zbywa.
Dbajmy więc o naszą dietę – odpowiednie proporcje pomiędzy napełnianiem się treścią Bożą a przetwarzaniem jej w nas samych. Bo to właśnie na granicy deszczu i słońca pojawia się tęcza przymierza.
s. Maria Rytel CHR
Dodaj komentarz