Powołanie – to jest coś, co jest po wołaniu, coś, co jest SKUTKIEM wołania, czy jeszcze inaczej odpowiedzią na wołanie. To znaczy, że pierwsza jest miłość Boga, która nas przynagla, woła i UZDALNIA do odpowiedzi. Trzeba zauważyć ten wydawałoby się nieznaczący „dodatek” – przynagla (to jest dla nas bardziej oczywiste), ale i UZDALNIA. Bo bez pomocy łaski Bożej niemożliwe jest wejście i wierne kroczenie za Chrystusem, bo kroczenie za Chrystusem to droga, przekraczająca próg natury – droga zanurzona w Świetle, w nad-przyrodzoności – tkwiąca w czasie i w wieczności zarazem, droga ziemska wiodąca przez MOST, którym jest Serce Chrystusa, do nieba. A nie da się bez łaski wejść do nieba.
Pytanie: Kto woła w powołaniu i Kto nas uzdalnia do odpowiedzi?
Chrystus Pan, Kyrios, Ten Zmartwychwstały-z-Krzyża, OBECNY – obecny w Liturgii sakramentalnej i w Liturgii uświęcenia czasu, obecny w okolicznościach naszego życia, w nas samych i w drugim człowieku. TEN Chrystus, TAKI Chrystus nas woła w sposób dla każdego niepowtarzalny. Czy rzeczywiście tak jest? Za kim idę, idąc już tę parę, paręnaście, kilkadziesiąt lat? I czy pozwalam Obecnemu, by bez większych oporów i blokad przechodził przez moją wewnętrzną ziemię, czyniąc z niej swoje Królestwo, Swoje PODOBIEŃSTWO? Ciarki przechodzą…
Lęk jest czymś naturalnym, ale przeważający, wszechogarniający lęk jest zwycięstwem diabła i jego przewrotnej taktyki. My żyjemy w Bogu, poruszamy się w Nim i jesteśmy, choć tak jak ryba nie dostrzega wody, w której pływa, i my często nie dostrzegamy Obecności Boga. Żyjemy jednak zakotwiczeni w Bogu od momentu chrztu. Diabeł nie ma z nami nic wspólnego – jesteśmy dziećmi Boga, nie szatana, dziećmi Miłości, a Miłość prawdziwa – tzn. skupiona na Obecnym Chrystusie, na Obecnym Dobrym i Wszystkomogącym – usuwa lęk. Diabeł jest za ogrodzeniem, jest na zewnątrz! – może tylko żerować na naszej skłonności do złego i na kruchości psychicznej. Ale jeśli zwracamy się z całą uwagą swojej miłości do Boga, to szatan nie znajdzie w nas współpracownika. Bóg nigdy nikomu nie wyrządza krzywdy, więc jeśli Go podejrzewam, że mógłby mi coś odebrać, albo zażądać za wiele, to triumfuje moja niewiara i diabeł się cieszy. Mówię bowiem przez to, że Bóg i Jego łaska nie jest ze mną, czyli że Obecny nie jest obecny, lub mówię przez to, że nie jest On dobry, święty, wszechmocny. Trzeba się więc regularnie przypatrywać naszemu powołaniu i nawracać do Obecnego przez przyjmowanie wciąż NOWEGO, czyli bardziej ewangelicznego sposobu myślenia. Teoretycznie jest to proste: Nowy człowiek musi mieć NOWĄ głowę. A naszą głową jest Chrystus. On jest Głową Ciała, czyli Kościoła. Chodzi jednak o to, że nie tylko teoretycznie jest to proste – dla tego, kto kocha, rzeczywistość staje się stopniowo coraz prostsza. To z pewnością jest Dobra Nowina i nadziejna perspektywa.
No dobrze, ale czy naprawdę trzeba CAŁE życie oddać? Przecież wtedy NIC nie zostanie? No tak. A całe to nie pół, czy ¾, całe to całe. I to nie tylko w perspektywie czasowej od momentu TERAZ do śmierci. Chodzi o wieczność. Całe moje życie oddane NA DOCZESNE TERAZ i NA WIECZNOŚĆ. No ale czemu? Bo tylko CAŁE ŻYCIE oznacza dar z siebie. Bo moje życie to ja. Więc tylko wtedy, kiedy daję całe swoje życie, daję tak naprawdę siebie.
Mówi „nasz Bóg” te dziwne CAŁE słowa: Będziesz miłował Pana Boga swojego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem, ze wszystkich sił i – dopowiada w naszym życiu: przez wszystko – w zdrowiu i w chorobie, w sile i w słabości, w pocieszeniu i w strapieniu, kiedy rozumiesz i kiedy niczego nie pojmujesz.
Żeby jednak oddać Bogu całe życie, trzeba Mu zaufać. Bez zaufania nie ma żadnego oddania życia. Bez zaufania nie jest to po prostu możliwe. Jednak – i to jest pocieszające – zaufanie jest nie zmiennym uczuciem zaufania, ani samym słowem: ufam!, ale DECYZJĄ. To decyzja nieustannego powierzania swojego życia Temu, który jest ze mną. Tak ze mną, że aż we mnie. Rano, kiedy nie mogę wstać, wieczorem, kiedy się kładę i nie wiem, czy się rano obudzę – zasypiam w Jego objęciach, ucząc się ufności dziecka; kiedy cierpię z powodu krzywdy i kiedy ranię drugiego człowieka, kiedy odkrywam Jego oblicze i kiedy ono pozostaje przede mną zasłonięte – kiedy nic nie czuję i niczego nie rozumiem. Powierzam się i klękam – zatrzymuję się przed tabernakulum (tym „zewnętrznym” i tym „wewnętrznym” – bo przecież Bóg sobie we mnie mieszka) i uczę się wciąż od nowa mówić: JESTEŚ, JESTEŚ!, żebym była w stanie tę życiową PEWNOŚĆ przenieść na wszystkie inne momenty życia.
Całe życie ODDAĆ – hojnie, prosto. I nie oczekiwać niczego w zamian – żadnych darów, żadnych profitów, tylko Jego samego, czyli… – i tu jest SEKRET tej pozornie „niesprawiedliwej wymiany” – samego SZCZĘŚCIA, dordzennej Miłości. Powoli się uczę pragnąć samego Chrystusa, a nie Jego darów, np. w postaci „smacznej” modlitwy, dobrych relacji z ludźmi, zawodowej samorealizacji, błyskotliwych skojarzeń na medytacji, siły, zdrowia i nie wiem czego jeszcze… Muszę badać te „zakryte duchy”, badać serce, patrzeć z uwagą na to, czego szukam, czego pragnę i powoli wzrastać w pragnieniu Boga, bym stawała coraz bardziej realnie do Jego dyspozycji. Hmmm….
Marzena Władowska CHR
Dodaj komentarz