Ostatnio spróbowaliśmy pomyśleć o naszym życiu jako o ikonostasie. Dzisiaj proponuję, byśmy się poczuli jak artyści, rzeźbiarze własnego losu, których jednak pomimo przestrzeni swobody twórczej obowiązują bardzo konkretne reguły postępowania.
A więc? Skoro my jesteśmy artystami, to nasze życie jest niebagatelną SZTUKĄ.
Przez wieki mówiło się o tzw. ars sacra, sztuce świętej. Skoro jednak sztuka ma być święta, to jej twórca winien sięprzymierzyść ku źródłu świętości. E. Gilson zapisał kiedyś zdanie: „Wielki artysta jest swego rodzaju świętym. Zbliżając się do piękna, którego poszukuje, ma uczucie jakby tym samym zbliżał się do Boga. Lecz uważanie się za świętego bardziej niż wszystko inne utrudnia stanie się nim w istocie. Sztu ka właśnie dlatego, że uważa się za «świętą», wyklucza zazwyczaj świętość typu religijnego”.
„Sztuka wyklucza zazwyczaj świętość typu religijnego” – sformułowanie ostre, ale – niestety – w większości przypadków prawdziwe. Choć powołanie artysty związane jest z groźbą wejścia pomiędzy Scyllę i Charybdę wyboru, to jednak możliwa jest sytuacja twórczej jedności jego życia duchowego z głębokim profilem jego sztuki (tj. życia). Jeśli jest on człowiekiem wierzącym, to obok zadań warsztatu idzie za nim pragnienie dojścia na szczyty ducha. A więc dojścia do kontemplacji i oglądu Prawdy najwyższej i Miłości, aby się z Nią zjednoczyć. (…) Piękno doczesne jest tak fascynujące, że jeśli się człowiek w nie zapatrzy, może nigdy nie odkryć piękna Absolutu” (Bp W. Świerzawski).
Prawda, która staram się tu przedstawić, jest konsekwencją wielorakiej obecności Boga w świecie, a szczególnie w przyjmowanych przez nas sakramentach. Wbrew pozorom to nie jest kwestia wyłącznie teologiczna. Fakt wewnętrznego „posiadania” Boga zobowiązuje. Mało tego – bytowanie Obecnego w ludzkiej duszy ma charakter czynny, przebóstwiający, jak mawiali Ojcowie Kościoła.
Koniecznym wydaje się więc rozróżnienie życiowych artystów mówiących o sprawach religijnych, które poznali dzięki sprawności działania rozumowego, lecz ich nie doświadczyli i twórców wierzących. To doświadczenie bycia-w-Rzeczy, doświadczenie perspektywy i rzeczywistości teandrycznej posiada taki ładunek, że musi zostać przekazane (w czynie bądź w modlitwie).
Bliskość Boga i człowieka, i to zarówno w czynie, jak i w kontemplacji, była przez Ojców Greckich określana terminem parrhesia (wolność słowa). Sformułowanie to w realiach starożytnych oznaczało prawa, jakimi się cieszył w swoim demokratycznym państwie niepokonany Grek. Wolność słowa była zaszczytem, ale i obowiązkiem, mówienia tego, co się myśli. Problem w tym, że czasami się „źle” myśli. W praktyce owa parrhesia spotyka się z wolną wolą człowieka. Język jest giętki i, niestety, często dwom panom służy. Potrafi powiedzieć wszystko. „Słowa – jak pisze A. Kamieńska w jednym ze swoich esejów – są zbyt giętkie, zbyt usłużne. Te same słowa służą zdrajcom i zdradzonym, krzywdzącym i krzywdzonym, kłamcom i prawdomównym. To podstawowa trudność moralna naszych czasów. Usłużność słowa i jeszcze tak zwane piękno”. I dalej: „Tutaj objawia się poezja [sztuka życia] jako asceza słowa. Prawda słów to uwalnianie od pozornych znaczeń i fałszywych piękności, od frazesu, który jest zawsze kłamstwem. To osiąganie trudnej, nie ułatwionej niczym prostoty, to dążenie do zwięzłości, to pokora szanująca także milczenie słów i milczenie między słowami” (A. Kamieńska).
Genesis rysuje przed nami obraz wolności rajskiego Adama. O tym, jaką była jakość owej wolności, dowiadujemy się z opisu wydarzeń, jakie miały miejsce po upadku. Nie będziemy się zajmować egzegezą Księgi Rodzaju. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na pewien egzystencjalny motyw. Obraz ukryty w znaczeniu słowa parrhesia przedstawia Adama przebywającego w bliskości Boga i rozprawiającego z Nim przyjaźnie. Bóg przechadza się po ogrodzie swego zamiaru. Bóg jest. Widzimy konsekwencje duchowej jedności Adama z sobą samym, ze Stwórcą i z całym otaczającym go światem. „Wolność słowa Ojców jest symbolicznym wyrazem tego doskonałego «przylegania» do rzeczywistości, które wypływało z faktu, że człowiek był dokładnie tym, kim Bóg go uczynił; to znaczy był doskonale sobą” (T. Merton).
Myśl powyższa sugeruje, że człowiek po upadku stanął bezradny wobec „tekstu”, jakim jest świat. Utracił zdolność odczytywania Bożego zapisu. Fakt Wcielenia Boga i Jego Boskie Objawienie umożliwiły jednak kontynuowanie przerwanej lektury. Sami z siebie chwytamy tylko okruchy znaczeń, a ponieważ nie rozumiemy znaczenia CAŁOŚCI, fragmenty sprowadzają nas na boczne tory poznania. Zamiast dojść do Absolutu, grzęźniemy w absurdzie.
Fakt przebywania Boga w duszy, będącej w stanie łaski, to podstawowa prawda wiary. Dusza ludzka przez swoją niematerialność i nieśmiertelność zawiera w sobie coś Boskiego, dlatego coś Boskiego może się też przez człowiecze myśli i wolę wypromienić. Stąd wniosek końcowy – prosty i klarowny: im więcej Boga jest w człowieku, tym bardziej człowiek jest w Bogu, tym jest czystszy, a tym samym prawdziwiej i dogłębniej postrzega całą rzeczywistość. To przecież dla życia, a więc także dla tej nieporównywalnej z niczym SZTUKI, zawrotne perspektywy! Człowiek patrzący na świat oczyma „Widzącego” chwyta ISTOTĘ rzeczy, piękno i nagość odsłoniętego istnienia. Poznaje i nazywa świat po imieniu, czyli w prawdzie. Jeżeli wdrapał się na szczyty ducha i ogląda rzeczywistość z punktu widzenia wieczności, ma talent (każdy ma jakiś talent), a do tego jeszcze dysponuje solidnym warsztatem, powstają arcydzieła: arcy w formie i w treści.
Bóg daje się poznać całemu człowiekowi (całemu, czyli zintegrowanemu). Owo widzenie rzeczy w odkryciu jej istoty rozpięte jest między rzeczywistością stworzoną i nieskończoną. Nie oznacza to jednak ani redukcji tego, co zmysłowe, do tego, co rozumowe, ani materializacji ducha. Chodzi o komunię człowieka jako całości z Przedwiecznym. Dlatego Norwid mógł powiedzieć w „Promethidionie”, że „wielka sztuka wyraża czynem zmartwychwstanie”. Parafrazując Norwidowy wyrok, teolog dodaje: „Największą sztuką jest tak wewnętrznie siebie przekształcić, byśmy mogli tworzyć wielką sztukę. Wszystko inne jest frazeologią mniej lub więcej (…) uczoną. A więc wszystko sprowadza się do Miłosci, której sztuka ma być wyrazem i kształtem” (Bp W. Świerzawski).
Marzena Władowska CHR, „ZaNim” 7(20)2004.
Dodaj komentarz