Miesiąc listopad ma w sobie coś ze zmierzchu nie tylko w przyrodzie. Na zewnątrz snują się mgły, słońce świeci coraz słabiej, czasem całkowicie znika. (…) A jednak wyczuwa się tajemnicze życie, które jeszcze jest ukryte, ale już pnie się ku światłu. Zupełnie podobnie jest w życiu pielgrzymującego jeszcze na ziemi Kościoła, w świętej liturgii. I tak jak człowiek właśnie w tych tygodniach spogląda ku wnętrzu i chciałby ponad sobą wejrzeć w krainę przyszłości, tak też i spojrzenie Kościoła jest teraz szczególnie głęboko skierowane ku rzeczom przyszłym, które w Bogu są już obecne, ale nam jeszcze ledwo majaczą się w mroku.
Już pierwsze słowa, jakie Kościół wypowiada w miesiącu listopadzie, tajemniczo mówią o wglądzie w Bóstwo: Ujrzałem Pana zasiadającego na wysokim i wyniosłym tronie (Iz 6, 1). Bóg zasiada na wysokim i wyniosłym tronie; nie wędruje już jako człowiek z nami na zimie, nie jest już też Ukrzyżowanym ani chwalebnym Arcykapłanem, lecz zasiada na tronie jako Sędzia i Pan. To jest widok na paruzję, która w posępnych ciemnościach tego świata, który teraz jeszcze odrzuca Pana, który nie chce Go mieć za króla, napełni się Jego chwałą; to, co jest Mu poddane w miłości, będzie Jego świątynią; lecz to, co inne, będzie wymiecione, tak że ziemia jest teraz tronem samego Boga, a wokół tego tronu serafini.
Listopadowe responsoria, które tak jak wszystkie responsoria dają nam głęboki wgląd w najbardziej wewnętrzne odczuwanie Kościoła, pełne są mroku; nawiewają i rozwiewają mgłę i tylko chwilami pozwalają nam dojrzeć światło, szybko jednak znów zasłona opada. Posłuchajmy na przykład tych oto słów:
Spójrz, Panie, ze swojego świętego tronu i pomyśl o nas. Nakłoń, mój Boże, swego ucha i wysłuchaj! Otwórz swe oczy i zobacz nasze spustoszenie! (Dn 9, 18)
Kościół prosi, by Pan ze swojego tronu Pana i Sędziego wejrzał na swój Kościół – Ekklezję i nakłonił swego ucha ku niemu, a przez swe łaskawe spojrzenie wyrwał go z jego ucisku i ciemności i oświecił. (…)
Wszystko jest pełne niepewności:
Jestem w trudnym ze wszystkich stron położeniu i nie wiem, co wybiorę. Wolę jednak wpaść w ludzkie ręce niż zrzeszyć wobec mojego Boga (Dn 13, 22 n; modlitwa Zuzanny). (…)
Pozostaje tylko trwać przy Bogu:
Chcę ci powiedzieć, co jest dobre i czego żąda Pan od ciebie: masz czynić prawo i sprawiedliwość i troskliwie chodzić z twoim Bogiem. Miej nadzieję w Panu i czyń dobro (Mi 6, 8; Ps 37 [36], 3).
Bóg raz po raz jest Wyzwolicielem:
Mój Bóg posłał swego anioła i on zamknął paszczę lwom, nie wyrządziły mi one krzywdy (Dn 6, 23).
Jego miłosierdzie jest naszą jedyną nadzieją:
Bóg zesłał swoje miłosierdzie i swoją prawdę; wybawia moje życie i wyrwie mnie spośród młodych lwów (Ps 57[56], 4n).
W ten sposób można jeszcze dalej składać obraz z pojedynczych detali. Na pozór jest on pomieszany, złożony z jasności i ciemności, niemniej jednak taki, że całość bardziej jest ciemnością, z której tylko chwilami wybłyskuje promień słońca.
Co Kościół chce nam przez to powiedzieć? Dlaczego spowija nas w ten półcień? Święty Ambroży mówi przecież w swoim hymnie porannym: „Nasz duch niech nie dozna mroku” (hymn jutrzni).
Musimy jednak odróżnić mrok, który powstaje wtedy, gdy światło słabnie i zmierza ku zachodowi, od tego mroku, który już nosi w swoim łonie światło, który już jest brzemienny nadziejami i przeszywany błyskawicami przyszłości. Tylko taki mrok pasuje do matki-Kościoła. Dzień ten nie jest szarą codziennością z jej niemiłosiernym, bezpłodnym światłem samego rozumu, racjonalnej ludzkiej woli. Dzień jedynie ludzkiego rozumu i samej ludzkiej woli w ogóle nie jest prawdziwym dniem, a tylko marną namiastką światła. Nie, jeśli prawdziwy dzień, światło Boże ma się narodzić, musimy wpierw zstąpić w płodną noc, do „łona”, w caligo Dei, mrok Boży, gdzie zachodzi wszystko, co ziemskie – przez krzyż. W ten sposób sam Chrystus musiał zejść w noc, kiedy nikt nie będzie mógł działać (J 9, 4), w panowanie ciemności (Łk 22, 53). Płodna jest ta noc, w której wszystkie siły ludzkie zawodzą, w której oko staje się ślepe, ręka bezwładna, wola bezsilna. Jednakże w tym łonie nocy rodzi się prawdziwe światło. W nim umiera to, co czysto ziemskie, ziarno, złożone w łonie ziemi, by tam obumarło. Ale gdy już obumrze, wówczas na nowo wyrasta ku światłu i wydaje obfity owoc. Tak też każdy człowiek musi zejść w matczyne łono Kościoła, w kobiecy żywioł wody, ciemny, a jednak przenikany światłem. Tam musi umrzeć z Chrystusem, by potem przebudzić się do prawdziwego światła życia. Tak samo cała ziemia musi przejść przez mękę, przez ciemność oddalenia Boga, by mogła osiągnąć dzień Chrystusowy, odtąd już całkowicie świetlisty i jasny. Dlatego starożytni w czasie misteriów często schodzili w głąb ziemi, do jaskiń i krypt; uciekali od jaskrawego światła dziennego w mrok i ciemność świętej przestrzeni, gdyż tylko tam wschodzi światło Ducha, i na znak tego podczas świętych misteriów zapalali wiele świateł. Misterium bowiem składa się z mroku i światła. Święta ofiara Mszy jest pełna mroku męki i zarazem blasku zmartwychwstania. W samym środku świętej nocy rodzi się Chrystus, światło Ducha; w samym środku nocy powstaje On z królestwa zmarłych, z wiecznego mroku. „O, zaiste błogosławiona noc. O tej to nocy napisano: a noc jako dzień zajaśnieje, oraz: noc będzie mi światłem i radością” (Exultet). W nocy zmysłów i świata rodzi się święty Kościół i dusza Kościoła jako Oblubienica świetlanego Logosu. W nocy Krzyża kładzie się podwaliny pod latarnię morską wieczności. Całe życie Kościoła w tym eonie jest takim mrokiem, który oczekuje światła i przygotowuje do światła, tego światła, które na wieki pozostanie misterium.
Kościół zatem pielgrzymuje poprzez ciemności i światło ku Panu, wiekuistemu Światłu, wiekuistemu Porankowi. Całego swojego światła oczekuje od Chrystusa. Dlatego odwraca się od złudnego światła tego świata. Również sam nie chce być światłem, lecz naczyniem na prawdziwe światło. Tak więc jest on naprawdę oblubienicą świetlanego Oblubieńca, męża w najwyższym sensie tego słowa. Gdyż kobieta – zoe, życie – oczekuje logosu światła od mężczyzny; oboje odnajdują się w krzyżu. Ziemski mężczyzna przedstawia ziemskie światło rozumu, czysto zewnętrznego patrzenia na świat; ziemska kobieta ucieleśnia noc, która zwodzi i mami mężczyznę. Natomiast kobieta duchowa przedstawia Kościół, który poprzez swe ofiarne poświęcenie staje się gotowy do przyjęcia całkowicie innego światła Boga; duchowy mąż zaś to Chrystus, który poprzez noc śmierci wyszedł przed Kościół do światłości Ojca. (…)
Ręka Boża chroni Kościół: wokół niego stoją aniołowie; łaska Boża otacza go niczym potężne mury. Prawda, nie zaznaje on jeszcze spokoju, lecz doświadcza zamętu, walki, przymusu podejmowania decyzji. Niemniej jednak trwa w mocnej nadziei. Bóg nie dopuści, by owa nowotestamentowa Zuzanna została zraniona ani by doznała zawodu. Toteż idzie pełna ufności, ze wszystkich stron osłonięta przez miłość Krzyża i modlitwę – drogą przez ciemność i mrok ku światłu. A nawet raduje się w tej nadziei z dokonującego się już odkupienia. Z oddali widzi adwent Pana – Kyriosa, paruzję Zbawiciela i Króla. A później góra Syjon będzie jedyną radością.
Wszystko to poświadcza nam Ewangelia z ostatniej niedzieli roku kościelnego, apokalipsa Pana z Mt 24. Mówi ona o świątyni w Jerozolimie ziemskiej. Uczniowie z dumą pokazywali Panu potężne budowle. Pan jednak powiedział: nie zostanie z nich kamień na kamieniu. Potem usiadł na Górze Oliwnej, a uczniowie zapytali Go, kiedy to się stanie i jaki będzie znak Jego adwentu i końca tego eonu. Wówczas Pan wymienił im następujące znaki: pojawią się fałszywi prorocy podający się za Mesjasza; na ziemię przyjdą wielkie uciski; Kościół będzie prześladowany; wielu zachwieje się w wierze; ostygnie miłość wielu; kto jednak wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy Ewangelia będzie głoszona po całej ziemi, wtedy nadejdzie koniec okropnych plag ludzkości. Gdyby ów czas nie został skrócony, nikt by nie ocalał; ale z powodu wybranych ów czas zostanie skrócony. Wówczas Syn Człowieczy widzialnie przyjdzie na sąd. Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie. Nikt nie zna dnia ani godziny, nawet aniołowi, nawet sam Syn, tylko Ojciec. Nagle przyjdzie sąd nad światem i jego grzechami. Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny. Miejcie przygotowaną oliwę, jak panny mądre. Bo inaczej usłyszycie: nie znam was…
Były to ostatnie pouczenia Pana przed Jego męką. Są to myśli, których nie możemy w pełni pojąć, które całkowicie zrozumiemy dopiero w świetle paruzji, gdy je przeżyjemy. Jednakże na jedną rzecz chcemy zwrócić uwagę: ten sąd już teraz dokonuje się nad światem; on nie przyjdzie dopiero na końcu czasów. Oczywiście, właściwa paruzja nastąpi na końcu, jednakże przygotowanie do niej rozpoczęło się już wraz z męką Pana. Cierpienia Chrystusa były początkiem sądu: Teraz odbywa się sąd nad tym światem (J 12, 31). Toteż również Kościół Chrystusa już teraz stoi w oczekiwaniu na paruzję, a nawet w samym środku paruzji. Już teraz szaleje rozstrzygająca walka. Nasze życie w tym eonie jest brzemienną w przyszłość nocą. Każdy z nas już teraz musi się zdecydować, czy chce iść za znakiem Syna Człowieczego, czyli krzyżem, czy też chce nosić znak Antychrysta; czy jego naczynie na oliwę jest pełne miłości krzyża, czy też puste z powodu miłości własnej. Kościół i dusza Kościoła tylko przez noc cierpienia, zaparcia się siebie, konanie Jezusa (2 Kor 4, 10) może dojść do światła. Jednakże mamy tę cudowną pociechę: Chrystus już teraz jest z nami; chroni nas, skraca nasze cierpienie. Świat grzechu musi znieść całe brzemię okropności; ci jednak, którzy noszą krzyż, już teraz zostaną uchronieni i oszczędzeni; ze względu na wybranych skrócony będzie czas okropności. Jeśli naprawdę w pokorze, posłuszeństwie, wyrzeczeniu się własnej woli będziemy szli za krzyżem Chrystusa, wówczas bezpiecznie przejdziemy przez największe nawałnice: Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną (Ps 23[22]).
Odo Casel OSB, Misterium świąt chrześcijańskich, Kraków 2007, s. 263-271.
Dodaj komentarz