
W moim przypadku rozeznawanie powołania było dość burzliwe. Może nie trwało zbyt długo, ale rozmowy z Bogiem były do bólu szczere.
Po pierwsze, było dla mnie jasne, że się do życia zakonnego kompletnie nie nadaję. Tu następowała pokaźna lista argumentów (jak najbardziej rzeczowych), które mnie skutecznie hamowały w myśleniu o tym życiu: niespokojna dusza, kochająca przygody, pragnienie wędrowania, poznawania, zwiedzania (a więc przewidywane trudności z pozostawaniem w jednym miejscu i w pewnym zamknięciu), a poza tym duża samodzielność myślenia, nawet pewien indywidualizm, twórczość (a więc przewidywalne trudności z posłuszeństwem), mało praktycznych umiejętności (z czym do zakonu?), pasje teatralne, filmowe, literackie, dziennikarskie, i argumenty poważniejsze – starsi rodzice, a ja jedynaczka, przyjaciele i doświadczenie dobrych relacji z drugim człowiekiem jako zapowiedź piękna życia małżeńsko-rodzinnego.
Z drugiej strony było dla mnie jasne, że to nie ja wybieram tę drogę, ale ewentualnie odpowiadam na uprzedni wybór Pana Boga. To mnie równie skutecznie pobudzało do dalszego szukania, jak pierwsze argumenty mnie hamowały. Wiedziałam, że Bóg jest Miłosnym Suwerenem i pytanie Go, dlaczego wbrew wszelkiej ziemskiej logice właśnie mnie chce dla Siebie, jest po prostu bez sensu. Czułam sercem, a nawet już wiedziałam, że Bóg bywa czasem DZIWNY. Wielokrotnie w Historii Zbawienia znajdował sobie upodobanie w takich typach, że się do dziś człowiek aż za głowę chwyta i zastanawia, czy Bóg przypadkiem nie oszalał. A jednak. Maryja i Józef byli tu naprawdę wyjątkowi. W całej reszcie powołanych Bóg po prostu pragnął objawić swoją darmową miłość, chciał serdecznie rozszerzyć ich naturę i posłużyć się nimi w niesieniu swojej miłości dalej. A im bardziej mógł napełnić nędzny garnek miłością, tym większe miał w nim upodobanie. Powołanie Boże nie rodziło się przy tym nigdy z litości. Kiedy Bóg powoływał, robił to z Miłości i dla Miłości.
No i jak wobec tego takie powołanie mierzyć matematycznymi argumentami rozsądku? Sama matematyka nie wystarczy.
A jednak… Do życia zakonnego przekonały mnie dwa, całkiem logiczne argumenty. Pierwszy argument to było zdanie wielokrotnie cytowane przez Ks. Józefa Tischnera na jednym z wykładów z Filozofii dramatu. Ks. Tischner powtarzał na różne sposoby łacińską sentencję: Credo quia absurdum, nawiązując do historii Abrahama, od którego Bóg zażądał ofiary ze swojego wyczekiwanego przez dziesiątki lat, jedynego, ukochanego, syna Izaaka, podarowanego mu wcześniej przez samego Boga; syna, od którego początek miał wziąć naród liczniejszy niż piasek i gwiazdy. Credo quia absurdum. – Wierzę, właśnie dlatego, że jest to nie do wiary. Właśnie dlatego, że jest to nielogiczne, absurdalne. Wierzę niejako wbrew wszystkiemu. Nie chodzi jednak o głupotę. Chodzi o to, że drogi Boże i myśli Boga są inne od myśli ludzkich. Bóg patrzy na serce. Ludzie patrzą i mierzą zewnętrze. A nawet jeśli mierzą wnętrze, to i tak jest to tylko powierzchnia wnętrza. A Bóg patrzy do samego korzenia człowieka, do mojego rdzenia, do dna mojego serca, gdzie sama nawet sięgnąć nie potrafię. Dlatego – paradoksalnie – może być rozumny taki z pozoru nierozumny argument, że Bóg może powołać człowieka, którego żaden człowiek o zdrowych zmysłach by nie powołał do niczego. My byśmy za to powołali wielu innych, których Bóg z kolei w swojej mądrości w życiu zakonnym nie widzi i przeznacza im inne misje. Więc – w moim przypadku – pierwszym argumentem było uznanie, że Bóg ma prawo patrzeć i wzywać kogo chce, według Jemu tylko znanych racji zbawienia. Ma prawo, jeśli Mu się podoba, wezwać na tę drogę nawet mnie, pomimo mojej nędzy.
A drugi argument dotyczył nieba. Mianowicie, dotarło do mnie z całą mocą słowo Boże, że w niebie nie będziemy się żenić, ani za mąż wychodzić, tylko WSZYSTKIM we wszystkich będzie Chrystus. Uderzyła mnie prawda, że w niebie będziemy zjednoczeni z Trójjedynym Bogiem i ze sobą wzajemnie – w takiej przyjaźni i miłości, która jest otwarta totalnie na Boga i na wszystkich bez wyjątku. Dotarło do mnie, że w niebie będzie pamiętana każda historia miłości i ludzkich przyjaźni, ale tam ta miłość nie będzie już różnicować ludzi, nie będzie indywidualizować ich więzi, ani zamykać dwoje w jakiejś niebieskiej, słodkiej prywacie. Dotarło do mnie, że jeśli będę miała męża na ziemi, to po drugiej stronie będzie to już dla mnie nie mąż, a cudowny, kochany człowiek. Bliski, znany, bez przeszkód i w pełni przeze mnie kochany, tak jak i inni będą przeze mnie w niebie kochani łaskawą miłością. Oblubieńcem zaś będzie dla mnie, jak i dla każdego niebianina, Chrystus, a nie mąż. Wyraźnie wybrzmiał mi też kontekst, w którym Pan Jezus powiedział, że w niebie żenić się nie będą ani za mąż wychodzić. Mianowicie, padło pytanie do Jezusa o sytuację, kiedy umiera małżonek i poślubia się na ziemi kolejną osobę, a potem kolejną. W tej sytuacji czyją żoną, czy mężem będzie się w niebie? Nie mówimy o sytuacji zdrożnej. Mówimy o sytuacji ewangelicznej. Jeden małżonek umiera, można więc poślubić następnego człowieka. Wszystko legalnie, z miłości, z szacunkiem. Wiadomo, że każda ta miłość może być głęboka, szlachetna, Boża, każda coś wnosi, buduje, ale – Jezus odpowiedział -mężowie i żony w niebie nie będą już jednak mężami i żonami. To odkrycie mnie poraziło. Dodatkowo zdałam sobie sprawę, że na ziemi nie ma przecież innego Boga niż Ten, który żyje i króluje w niebie, a więc można z Nim już teraz realnie żyć. Jezus, który jest na ziemi, nie jest „mniejszy” od Jezusa w niebie. Nie jest jakiś cząstkowy, wybrakowany. To TEN SAM Jezus, Pan, zmartwychwstały z Krzyża, obecny i działający w sakramentach, szczególnie w Eucharystii, i w świecie. Dotarło do mnie, że małżeństwo jest powołaniem „czasowym”, do śmierci małżonka, współmałżonki, dlatego można, a nawet warto realnie pomyśleć o tym wspólnym powołaniu, jakie ogarnie nas wszystkich w niebie. Bo tam wszyscy będziemy konsekrowani, nie doświadczając już żadnego braku – ani braku szczęścia, ani braku sensu, ani braku bliskiej, wybranej osoby (nawet męża czy żony), ani żadnej rzeczy. Zdałam sobie sprawę z tego, że skoro w Eucharystii Chrystus jest tak realnie obecny, to chciałabym już zacząć żyć owym wspólnym powołaniem wszystkich ludzi w niebie. Chciałabym się po prostu zacząć oswajać z niebem. Powiedziałam sobie jasno: po co mam czekać 70, 80 lat, jeśli i tak wszyscy dojdziemy do tego samego szczęśliwego celu :-)?
Inność Boga, Jego myśli, rozbiła więc matematyczną logikę ważenia i mierzenia moich zdolności i predyspozycji, czy ich braku (choć samo to mierzenie też miało swoje znaczenie). Natomiast decydując się na życie zakonne – ewidentnie wskutek Światła z góry – zdecydowałam się po prostu na życie z Bogiem, które jest powołaniem wszystkich niebian, a ponieważ Bóg jest obecny i działa na ziemi, to można już teraz zacząć z Nim żyć.
Choć moje rozeznawanie powołania było burzliwe, wniosek był prosty. Usłyszałam w sercu: „Jeśli cię ktoś TAK kocha, to…”. Odpowiedziałam krótko: „To nie ma się nad czym zastanawiać”, bo wiedziałam, że TAK mnie nie kocha, ani nigdy na ziemi nie ukocha żaden człowiek. W niebie owszem, bo tam Wszystkim we wszystkich będzie Chrystus i Jego miłość.
s. Marzena Władowska CHR
Dodaj komentarz