Z perspektywy czasu widzę, że najważniejsze jest wmyśleć się w intencję Boga, w Jego miłującą wolę, odczytać ją i realizować. Bo to nie tak, że ja czuję to czy tamto. Czucie jest pewnym dodatkiem, który wcale nie musi świadczyć o prawdziwości mojego rozeznania czy adekwatności decyzji. Bo to nie ma być mój wybór, ale wewnętrzne, wielbiące FIAT wobec wyboru – łaski Boga wobec mnie. I w tym sensie to ma być mój wybór, ale nie mój „wymysł”. Dziś nie mam już wątpliwości co do tego, że Jego decyzje są najlepsze, bo uwzględniają z mądrością cały kontekst i sięgają najgłębszej głębi ludzkiego serca. Tak zanurkować może tylko Stwórca, który jest Miłością.
Pytanie jednak brzmi: jak odczytać wolę Boga? Sama przeżywałam liczne rozterki i wahania przed podjęciem decyzji na życie konsekrowane i nie wiedziałam, czego Bóg ode mnie chce, czego ja chce itd. Ale modliłam się codziennie o jasność, trwając na modlitwie przy Jezusie. Z jednej strony prosiłam, a z drugiej równocześnie przyglądałam się swojemu życiu, swojej historii, która przecież wprzągnięta jest w logikę Bożej Opatrzności, a więc można z niej coś wyczytać.
I rzeczywiście tak się stało – odkryłam pragnienie czystej i nieskażonej miłości, miłości WIECZNEJ. Odkryłam niezrozumiałą dla samej siebie chęć ubóstwa, obdarowywania innych, chodzenia po domach, spotykania się z ludźmi – bliskiego, zwyczajnego, rozmowy o wierze – dyskretnej, nie nachalnej. Te wszystkie obrazy obdarzone były stygmatem całkowitości, dyspozycyjności. I jak tak dalej drążyłam, doszłam do punktu zwrotnego. Odkrycie tej myśli stało się później dla mnie rewolucją w moim życiu duchowym i po dziś dzień jest mocną pobudką dla mojego serca i umysłu. Mianowicie, zdałam sobie sprawę z tego, że przecież wszyscy ludzie zmierzają przez próg śmierci do Boga. Że naszą perspektywą jest komunia z Trójjedynym i ze świętymi. Wszyscy idziemy, przebijając się poprzez doczesne kategorie, do Ojca, aby się w Nim „zatopić” (ale nie utopić :-)), żeby się rozmiłować w tej niepojętej jedności Osób Boskich i włączyć się w odwieczną wymianę darów miłości. Zrozumiałam, że życie konsekrowane antycypuje tę rzeczywistość, „przesuwając” ją jakby w czasie. Po prostu umożliwia życie wobec otwartego nieba, bo jest to realne, bliskie życiem z Bogiem, który przecież żyje nie tylko w niebie, ale jest realnie obecny i działa na ziemi, tyle, że pod zasłoną. Ale ta Jego obecność i działanie przez fakt zasłony nie stają się mniej realne lub wręcz nierzeczywiste. Trzeba mieć jednak wiarę. Bez wiary zasłona ta jest jak mur, za którym wydaje się, że nic nie ma. Dla człowieka wierzącego zasłona staje się coraz mniej znacząca, a dla ludzi o głębokiej wierze wręcz staje się „przeźroczysta”, jakby na oczy widzieli Niewidzialnego. Mają bowiem wiarę, która WIDZI. Miłość, która realnie SPOTYKA Umiłowanego.
Pomyślałam sobie więc przed laty, że skoro mam się z Nim zjednoczyć po śmierci, skoro to będzie powszechne, wspólne powołanie wszystkich żyjących w niebie, gdzie się nie będą żenić, ani za mąż wychodzić, to zapragnęłam już teraz tak żyć. Zobaczyłam to ostro – po co mam czekać te 70, czy 80 lat, skoro On jest tak samo intensywnie obecny w niebie, jak na ziemi. Na ziemi nie ma „mniejszego” Boga, jakiejś Jego cząstki. Potrzebna jest jednak żywa wiara, by ukochać Tego, który jest tak niepojęcie obecny i działający zarówno w sakramentach Kościoła, jak i w świecie; by móc z Nim żyć jak z realną, bliską Osobą. Zrozumiałam, że dlatego właśnie życie konsekrowane nie jest sakramentem, tak jak małżeństwo czy kapłaństwo, bo nie jest to znak widzialny jakiejś niewidzialnej rzeczywistości, ale już ta rzeczywistość tu i teraz obecna. Życie konsekrowane nie jest znakiem, jest rzeczywistością. To życie z Bogiem OBECNYM – świadome, pokorne, a poprzez wzrastającą miłość także coraz bardzo uszczęśliwiające, przyjacielskie i oblubieńcze.
Kiedy pojęłam, że życie konsekrowane to „przesunięcie” w czasie i przestrzeni tej jedności, jaka będzie naszym udziałem w niebie, wszystko mi się rozjaśniło.
s. Marzena Władowska CHR
Dodaj komentarz